Uwaga! Ten artykuł jest wybitnie introwertyczny.
Przyglądam się w nim absolutnie wszystkim transakcjom, które
wykonałem kiedykolwiek na rachunkach inwestycyjnych (poza IKZE) i próbuję
zrozumieć, co chciałem osiągnąć kupując i sprzedając akcje,
obligacje i fundusze ETF. Obliczam również średnioroczną oraz
nominalną stratę (lub zysk) dla każdej poszczególnej inwestycji,
a także dla całej swojej dotychczasowej aktywności. Sprawdzam
także, ile wydałem podczas handlowania na giełdzie na prowizje dla
domów maklerskich oraz ile w tym czasie wpłynęło na moje konto
pieniędzy z dywidend.
Po co zadałem sobie trud zebrania i
uporządkowania tych wszystkich informacji? Ponieważ chcę mieć
pełny obraz swoich poczynań na giełdzie (nie tylko przeczucie czy
wrażenie, jak mi poszło) i na jego podstawie zastanowić się, jak
dostosować swoje zachowanie do moich prawdziwych celów. Krótko
mówiąc – chcę, żeby część moich oszczędności ulokowana
była w udziałowe i dłużne papiery wartościowe, ale nie chcę
działać, jak do tej pory. W szczególności nie chcę wykonywać
częstych transakcji, śledzić bieżących notowań i podejmować
hazardowego ryzyka dokonując przypadkowej selekcji spółek.
Ale najpierw chciałbym rozliczyć się z tym, w jaki sposób działałem na giełdzie do tej pory i jakie to przyniosło rezultaty.
Zanim szczegółowe wyniki, kilka słów wprowadzenia. Pierwszą transakcję na rachunku maklerskim wykonałem w sierpniu 2008r. Miałem wtedy dwadzieścia pięć lat, byłem zaraz po studiach, od kilku lat nieźle zarabiałem jako lektor angielskiego i tłumacz. Miałem niskie koszty życia, zero zobowiązań rodzinnych i zero długu, więc co miesiąc byłem w stanie oszczędzać znaczną część moich dochodów, a moja sytuacja finansowa była stabilna. Od pierwszej połowy 2006r. utrzymywałem też część oszczędności w funduszach inwestycyjnych – jak niedawno obliczyłem, z pozytywną stopą zwrotu mimo kryzysu i bessy, które zaczęły się w 2007r.
W pierwszych latach nie miałem żadnego
konkretnego celu ani lokując oszczędności w fundusze, ani w akcje
pojedynczych spółek. Była to częściowo ciekawość, częściowo
eksperymenty z nadwyżkami finansowymi, częściowo poszukiwanie
większego zysku niż na depozytach bankowych.
Moja wiedza była szczątkowa. Nie rozróżniałem najważniejszy klas aktywów. Nie rozumiałem, jaka jest rola stóp procentowych w gospodarce. Nie miałem pojęcia o istnieniu cyklów gospodarczych. W żaden sposób nie analizowałem sytuacji w firmach (np. za pomocą wskaźników zadłużenia czy rentowności opartych o sprawozdania finansowe), w polskiej gospodarce czy w światowej gospodarce. Nie byłem świadomy kreacyjnej i destrukcyjnej roli kredytu w gospodarce. Nie wiedziałem, na czym polega analiza fundamentalna, analiza techniczna czy analiza makroekonomiczna. Byłem konsumentem mainstreamowych mediów i nie przeczytałem ani jednej książki o tematyce finansowej lub gospodarczej. Miałem olbrzymie zaległości z matematyki oraz narzędzi do analizy ilościowej typu Excel. Nie potrafiłem nawet obliczyć średniorocznej stopy zwrotu dla niejednorazowej inwestycji.
W takim razie jak podejmowałem decyzje
inwestycyjne? Przez przypadek, na który składały się:
- powierzchowne rozumienie sloganów
inwestycyjnych typu „kupuj, gdy krew się leje”, „w długim terminie akcje dają najlepiej zarobić”, „obligacje korporacyjne
to dobra alternatywa dla lokat bankowych”, itp.,
- powierzchowne rozumienie zasady, że „im większe ryzyko, tym większy możliwy do osiągnięcia zysk”,
- preferowanie małych spółek w poważnych kłopotach i w ostrym trendzie spadkowym (z nadzieją, że kiedyś on się odwróci i da mi dobrze zarobić),
- wybieranie spółek, które znam jako konsument (np. Alma, Euromark, Sfinks, Gant, Agora) bez sprawdzania jakości ich biznesów od strony finansowej,
- wizyty na forach internetowych,
- impulsywne decyzje o sprzedaży lub zakupie w reakcji na krótkoterminowe zmiany cen i wydarzenia na rynkach
Od sierpnia 2008r. do dzisiaj (początek listopada 2014) wykonałem w ten sposób łącznie ok. 150 transakcji kupna i sprzedaży, co daje średnio jakieś dwie transakcje w miesiącu. W praktyce były one jednak skoncentrowane w kilku-kilkunastu miesiącach, a przez większość czasu nic się na tych rachunkach nie działo. Ta aktywność kosztowała mnie blisko 700zł w prowizjach dla biur maklerskich. Zapłaciłem też ponad 500zł podatku Belki za lata, w których wykazywałem zyski.
Byłem jednak ciekawy, jaki jest finalny rezultat (do dzisiaj) tych wszystkich transakcji od sierpnia 2008r. po uwzględnieniu prowizji oraz przelewów do urzędu skarbowego. Nie chodzi mi o najlepszą inwestycję lub tylko wybrane, trafione decyzje, tylko absolutnie wszystkie przepływy pieniędzy na moich rachunkach inwestycyjnych. Co z nich wynikło do dzisiaj?
Uwzględniając rozłożenie w czasie wszystkich transakcji zakupu i sprzedaży, jakie wykonałem, traciłem na giełdzie pieniądze od 2008r. do dzisiaj w tempie 8,62% rocznie. Zainwestowałem przez te sześć lat ok. 80 tysięcy złotych, żeby odzyskać ok. 74 tysięcy złotych – w praktyce były to kwoty o jakieś 20-25 tysięcy mniejsze, a może nawet o połowę mniejsze, ponieważ część transakcji wykonana była tym samym kapitałem (kolejny zakup po sprzedaży). Nie zmienia to jednak faktu, że po uwzględnieniu prowizji i podatku straciłem ok. 6,600zł (słownie: sześć tysięcy sześćset złotych) przez ten okres. Tak to wygląda na podsumowaniu.
Co ciekawe, największą pojedynczą stratę poniosłem nie na handlu akcjami czy funduszami akcyjnymi, tylko na uchodzących za stosunkowo bezpieczne (przynajmniej gdy podejmowałem decyzję o ich zakupie) obligacjach korporacyjnych. Kierując się między innymi takimi powszechnymi, powierzchownymi przekonaniami, kupiłem w sierpniu 2012r. za pośrednictwem biura maklerskiego Alior Banku pięć obligacji korporacyjnych firmy deweloperskiej Gant za łączną kwotę 5 tysięcy złotych. Po wypłacie dwóch kwartalnych kuponów (po ok 110zł) firma przestała regulować zobowiązania wobec obligatariuszy – status i perspektywy tych obligacji są dla mnie niejasne, więc przyjmuję, że nie są w tej chwili nic warte (chociaż wciąż je posiadam). Tak to wygląda na podsumowaniu.
Ale duże straty zanotowałem również na handlu akcjami pojedynczych spółek. Cztery najbardziej dotkliwe z nich to firma deweloperska Polnord (2,777zł), detalista Euromark sprzedający sprzęt turystyczny m.in. Campus i Alpinus (2,446zł), sieć restauracji Sfinks (2158zł) oraz producent deski podłogowej Barlinek (1125zł). Poniżej podsumowanie dla każdego z nich.
Po stronie zysków nie jest zupełnie pusto, ale nie były one w stanie zrównoważyć strat z nietrafionych inwestycji, przez co końcowy bilans jest mocno ujemny (dla przypomnienia: strata 6,600zł od sierpnia 2008 do końca października 2014r.). Moje pięć najbardziej zyskownych inwestycji do tej pory to fundusz Lyxor ETF Greece (zysk 1389zł), fundusz Lyxor ETF WIG20 (1174zł), spółka informatyczna Sygnity (1041,67zł), operator delikatesów Alma (861,74zł) oraz telewizja TVN (509zł).
Tak wygląda zestawienie pięciu najgorszych i najlepszych inwestycji.
Do niedawna nie miałem całościowego obrazu swoich transakcji na rachunkach inwestycyjnych – wiedziałem, że na pewno nie zarabiam, ale nie znałem ani rozmiarów porażki, ani kosztów swojej aktywności. Zanim nie rozpisałem tego na poszczególne inwestycje i nie obliczyłem końcowego wyniku dla wszystkich przepływów pieniędzy od sierpnia 2008r. do dzisiaj, trudniej było mi też wychwycić negatywne wzory zachowań i luki w myśleniu. Widzę kilka problemów.
Po pierwsze – negatywna selekcja spółek bez
specjalnej analizy ich sytuacji, oparta o nadzieję, że mocno
tracące spółki w tarapatach dadzą w przyszłości zarobić. Skąd
ta nadzieja? Z powierzchownej interpretacji takich prawideł
inwestycyjnych jak „kupuj, gdy krew się leje”, „w długim
terminie akcje dają najwięcej zarobić” czy „im większe
ryzyko, tym większy potencjał zysku”.
O ile są one bardzo często prawdziwe w odniesieniu do całych rynków, bardzo szerokich portfeli papierów wartościowych (np. funduszy) oraz wielu wysokiej jakości spółek, kompletnie się nie sprawdzą w przypadku źle zarządzanych, schyłkowych, zadłużonych, nierentownych firm. Ich akcje mogą nigdy nie powrócić do historycznych szczytów (i najczęściej nie wracają) czy do długofalowego trendu wzrostowego, ponieważ nie miałoby to żadnego uzasadnienia w fundamentach (np. powrocie do rentowności, polepszaniu ich pozycji konkurencyjnej czy wzroście zysków). Co gorsza – wiele z nich to mocni kandydaci do bankructwa, przejęcia przez inny podmiot, rozwadniania akcjonariatu przez emisję kolejnych akcji czy zejście na dobre z giełdy (zazwyczaj w fatalnych okolicznościach z punktu widzenia akcjonariuszy mniejszościowych).
O ile są one bardzo często prawdziwe w odniesieniu do całych rynków, bardzo szerokich portfeli papierów wartościowych (np. funduszy) oraz wielu wysokiej jakości spółek, kompletnie się nie sprawdzą w przypadku źle zarządzanych, schyłkowych, zadłużonych, nierentownych firm. Ich akcje mogą nigdy nie powrócić do historycznych szczytów (i najczęściej nie wracają) czy do długofalowego trendu wzrostowego, ponieważ nie miałoby to żadnego uzasadnienia w fundamentach (np. powrocie do rentowności, polepszaniu ich pozycji konkurencyjnej czy wzroście zysków). Co gorsza – wiele z nich to mocni kandydaci do bankructwa, przejęcia przez inny podmiot, rozwadniania akcjonariatu przez emisję kolejnych akcji czy zejście na dobre z giełdy (zazwyczaj w fatalnych okolicznościach z punktu widzenia akcjonariuszy mniejszościowych).
W pierwszych latach inwestowania na giełdzie, przy braku wiedzy, coś mnie ciągnęło ku takim firmom. Począwszy od pierwszych akcji Alma Market, które kupiłem podczas ekspresowych spadków w sierpniu 2008r. za 45zł (w kilka miesięcy potem spadły do ok. 15 zł) poprzez Polnord, Sfinks, Barlinek, Euromark, Gant, a nawet firmę informatyczną Sygnity. Nie ma znaczenia, że na Almie i Sygnity udało mi się zarobić – to był czysty przypadek.
Wtedy nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy, ale w momencie, gdy kupowałem ich akcje, każda z tych firm była:
- mocno zadłużona,
- nierentowna lub słabo rentowna,
- miała poważne problemy organizacyjne lub
prawne,
- nie poprawiała swojej pozycji konkurencyjnej na
rynku i nic nie wskazywało na szybką zmianę
Po drugie – być może w ogóle nie powinienem zajmować się selekcją i rotacją spółek. Decyzja o alokacji oszczędności w polskie (i nie tylko) akcje po długich spadkach w latach 2007-2008 była jak najbardziej trafiona. Ceny były generalnie niskie, sentyment negatywny, główne indeksy wzrosły od tego czasu o 100-150%. Tyle można było też zarobić nie dokonując selekcji spółek, tylko inwestując w szerokie portfele papierów wartościowych, np. fundusze akcyjne.
Nie chcę przez to absolutnie powiedzieć, że fundusze są zawsze i wszędzie lepsze niż samodzielne inwestowanie. Ale w moim przypadku w latach 2008-2014 po prostu były lepsze – obliczyłem to. Nie tylko dlatego, że nie miałem wiedzy ani jasnego pomysłu na samodzielne inwestycje w papiery wartościowe. Również dlatego, że to bardziej praktyczne narzędzie dla takiego inwestora jak ja, czyli:
- chętnego do kupowania na długi okres, gdy
ryzyko jest obecne, a ceny spadają (jak w latach 2008-2009),
- niezdolnego do samodzielnej oceny, selekcji, monitoringu i rotacji spółek,
- niezdolnego do samodzielnej oceny, selekcji, monitoringu i rotacji spółek,
- niezdolnego do stworzenia zdywersyfikowanego
portfela papierów wartościowych,
- dążącego do małej aktywności i w gruncie
rzeczy niezainteresowanego aktywnym handlem i codziennym szumem wokół
giełdy
Po doświadczeniach z bankructwami pojedynczych firm, których papiery wartościowe posiadałem (np. Gant czy Euromark) wiem też, że mam problem z pozbywaniem się inwestycji, które przynoszą mi straty. Potrzebuję pewności, że narzędzia inwestycyjne, w które lokuję oszczędności, zachowają ciągłość nawet podczas kolejnego kryzysu, nie wyzerują się (jak akcje czy obligacje korporacyjne bankrutującej firmy) przed nadejściem kolejnego cyklu gospodarczego.
Nie chodzi o to, żeby nie traciły podczas kryzysu – zmienność nie jest dla mnie czymś złym. Wręcz przeciwnie – jestem chętny do kupowania, gdy sentyment jest bardzo zły, perspektywy niejasne, a ceny niskie (jak w 2008-2009 czy w 2012). Chodzi o to, żeby zapewniły moim oszczędnościom ciągłość i przetrwały kryzys. Jednym z takich narzędzi są fundusze – aktywnie zarządzane (najlepiej wiele skupionych w funduszu parasolowym), indeksowe oraz notowane na giełdzie (ETF).
Czy to znaczy, że nigdy nie kupię już akcji czy obligacji korporacyjnych żadnej spółki? Nie – nie mam uprzedzeń do giełdy papierów wartościowych, ale środek ciężkości, jeśli chodzi o ryzykowne aktywa, chcę mieć jednak w funduszach. Do selekcji spółek podchodzę z dużo większą ostrożnością i pokorą. Dla małej puli środków, które jestem gotowy utrzymywać w akcjach pojedynczych spółek, chciałbym działać podobnie, jak zarządzający funduszami, które cenię (np. Legg Mason Akcji czy Norweski Fundusz Emerytalny).
W pierwszym z nich przez ponad rok utrzymywałem część oszczędności na IKE (które potem przeniosłem do ING TFI ze względu na tańszą, bogatszą ofertę). Prześledziłem półroczne i roczne sprawozdania finansowe Legg Mason Akcji od 2008/2009 – byłem pod wrażeniem, jak niewielkie zmiany zachodzą w portfelu tego towarzystwa z półrocza na półrocze. Większość funduszu to średnie i duże spółki z głównych indeksów, regularnie wypłacające dywidendy, o ustabilizowanej pozycji rynkowej – minimum fajerwerków.
Nie mówię, że to jedyne spółki, w które warto inwestować. Na pewno nie warto jednak inwestować w sposób skoncentrowany i na długi, nieokreślony termin w spółki w głębokich kłopotach (których na dodatek nie rozumiemy), o nadmiernym zadłużeniu, konsekwentnie nierentowne, tracące swoją pozycję konkurencyjną, seryjnie zawodzące akcjonariuszy i niewykazujące żadnych oznak poprawy.
Po trzecie – przegląd moich dotychczasowych inwestycji dobitnie uświadomił mi, że mam tendencję do szybkiego pozbywania się trafionych inwestycji (i realizowania małych zysków) oraz przetrzymywania w nieskończoność nietrafionych inwestycji (w nadziei na odrobienie strat). Jest to jeden z przejawów tzw. „niechęci do straty”, powszechnej cechy ludzkiej natury, która sprawia, że strat doświadczamy około dwa razy intensywniej niż zysku.
Jak to zadziałało w moim przypadku? Na nietrafionych inwestycjach robiłem wszystko, żeby odsunąć w czasie moment kapitulacji i realizacji straty, do końca mając nadzieję, że mogę ją jeszcze odrobić. Nie byłem w stanie poddać perspektyw spółek, których akcje posiadałem, gruntownej analizie, więc podejmowałem decyzje na podstawie przesłanek emocjonalnych.
Emocje zawodziły nie tylko, dlatego, że nie pozwalały mi w miarę szybko pożegnać się z nietrafionymi inwestycjami. Nadzieja na odrobienie strat uzasadniała kolejne zakupy akcji tracących spółek po niższych cenach (uśrednianie na spadkach). To również przejaw „niechęci do straty” - nasz instynkt podpowiada nam, żeby bardziej zaangażować się w odrobienie straty, niż inne inwestycje, które być może mają w tym momencie większy potencjał zysku. Taki mechanizm doprowadził do tego, że po serii uśredniania na spadkach 90% wartości mojego rachunku maklerskiego to były spółki typu Alma Market, Sygnity, Euromark, Polnord, Sfinks czy Barlinek. Tylko pierwsze dwie z tych inwestycji przyniosły zysk, który był cztery razy mniejszy niż straty na pozostałych czterech.
Ostatnia część tego mechanizmu to księgowość mentalna. To proces, dzięki któremu w naszej głowie jesteśmy w stanie rozliczyć poszczególne transakcje tak, żeby końcowy efekt nie był dla nas zbyt bolesny. Do niedawna w ogóle nie wiedziałem, jaki jest rzeczywista średnioroczna stopa zwrotu na całej mojej aktywności na giełdzie. Nie znałem też jej kosztów. Miałem jednak dobre samopoczucie odnośnie tego, co robiłem.
Czy ktoś, kto tracił przez lata kapitał w tempie 8,62% rocznie i przepuścił na giełdzie dwie średnie krajowe powinien mieć dobre samopoczucie? Zdecydowanie nie.
Na dodatek wytwarzanie tego dobrego samopoczucia również było kosztowne. Dlaczego? Ponieważ brało się z tego, że trafionych inwestycji stosunkowo szybko się pozbywałem. Notowałem realne zyski, trzy razy zapłaciłem nawet podatek Belki, ale w tle kumulowały się nierozliczone straty na nietrafionych inwestycjach, które ciągle trzymałem.
Czyli akcje, których ceny spadały, dalej dokupowałem (żeby tylko nie zrealizować bolesnej straty), a akcje, których ceny rosły, dość szybko sprzedawałem (żeby poczuć się dobrze). W 2008 i 2009 kupiłem akcje takich spółek jak BZWBK (za 84zł, dzisiaj 381zł, po drodze dywidendy), Netia (za 2,5zł, dzisiaj 5,57zł, po drodze dywidenda) czy TVN (za 6,5zł, dzisiaj 15,10zł, po drodze dywidendy). Na akcjach takich i innych spółek szybko realizowałem stosunkowo niewielki zysk, zamiast je trzymać.
I najgorsze – w miarę upływu czasu, pogłębiające się straty na nietrafionych inwestycjach, coraz bardziej angażowały moją uwagę oraz oszczędności, które miałem przeznaczone na samodzielne inwestycje na giełdzie. Coraz mniej tych zasobów pozostawało dla innych spółek. Ten zaklęty krąg błędów behawioralnych był jedną z głównych przyczyn – obok braku wiedzy pozwalającej przeprowadzić due diligence każdej inwestycji – moich bardzo słabych wyników.
Po czwarte – nie wykazałem się zbyt wielkim kunsztem, jeśli chodzi o zarządzanie kapitałem. Wiem, że jest mnóstwo opinii na temat dywersyfikacji. Jedni ją zalecają, inni preferują koncentrację. Warren Buffet powiedział nawet, że „dywersyfikacja jest dla ludzi, którzy nie wiedzą, co robią”. Zastanówmy się nad tym. Przecież ja byłem dokładnie takim inwestorem. Przez wiele lat nie wiedziałem, co robiłem. Nie wykonywałem żadnej rzetelnej analizy, nie monitorowałem inwestycji, nie rozumiałem, jak działa gospodarka, działałem na podstawie instynktów. A ludzie, którzy nie wiedzą, co robią, potrzebują dywersyfikacji – albo w formie funduszu inwestycyjnego, albo w formie szerokiego, nieskoncentrowanego portfela akcji czy obligacji.
Zastanawiam się, jaki byłby wynik mojej całej aktywności na giełdzie, gdybym zamiast powierzchownie i przypadkowo wybierał spółki, do których potem się przywiązywałem (np. Polnord, Sfinks, Alma, Euromark, Agora), zainwestował jednorazowo po tysiąc złotych w 20-30 różnych spółek. Nie dokupował, nie sprzedawał, nie zmieniał decyzji pod wpływem bieżącego szumu informacyjnego. Na mój obecny portfel składałyby się dzisiaj również BZWBK, Netia, TVN czy KGHM, które szybko sprzedawałem z niewielkim zyskiem.
Zastanawiam się, jaki byłby wynik, gdyby każda z tych 20-30 spółek musiała spełnić przed zakupem kilka kryteriów, np. zadłużenie pod kontrolą, atrakcyjne wskaźniki rentowności, rozsądna cena do zysku, wysoki udział inwestorów instytucjonalnych w akcjonariacie, udział w głównych indeksach giełdowych, rosnące przychody z działalności operacyjnej, jasny model biznesowy, polityka dywidendowa zakładająca dzielenie się zyskiem z akcjonariuszami, silna i umacniająca się pozycja w branży.
Żeby zadośćuczynić instynktom hazardowym, które wykazuje wielu inwestorów, na rachunku mogłyby w dany momencie znajdować się akcje wyłącznie jednej spółki spekulacyjnej (zadłużonej, przechodzącej kryzys, przynoszącej straty obecnym akcjonariuszom). Mógłbym ulokować w nią nie więcej niż połowę limitu dla normalnej spółki (czyli 500zł w tym przykładzie) – żadnego dokupowania, uśredniania, codziennego handlowania, spekulowania, życia nadzieją. Traktowałbym to jako jednorazowy los na loterii – gdyby moja teza dotycząca renesansu tej spółki się sprawdziła, zyski mogłyby być wyższe niż na stabilnych firmach. Przykłady scenariusza, na który bym liczył, to chociażby Monnari czy Mostostal Zabrze. Gdyby teza nie wypaliła, strata byłaby ograniczona do 500zł wobec 20-30 tysięcy zainwestowanego kapitału w bardziej stabilne podmioty.
Zastanawiam się, jaki byłby wynik, gdybym co kwartał, co pół roku a nawet co rok dokonywał prostego przeglądu posiadanych akcji po publikacji przez firmy sprawozdań finansowych i w oparciu o powyższe kryteria usuwał z portfela do 10% spółek, czyli maksymalnie dwie lub trzy, w których zmieniło się coś fundamentalnego (jeśli się zmieniło). Na ich miejsce mogłyby pojawić się dwie lub trzy inne spółki spełniające kryteria jakości. Informacje niezbędne do tego typu analizy dostępne są za darmo na portalach agregujących dane finansowe spółek publicznych. W takim rytmie mógłbym również weryfikować tezę dotyczącą jedynej spółki spekulacyjnej w portfelu.
Zastanawiam się, jaki byłby wynik, gdyby do tego procesu tworzenia szerokiego portfela spółek dodać zrozumienie cykli gospodarczych oraz fluktuacji sentymentu inwestorów. Nie są to proste czynniki do monitorowania, a tym bardziej konsekwentnego przewidywania, ale nie widzę też powodu, żeby pozostawać na nie głuchym. Na czym mogłoby to polegać w praktyce? Na stworzeniu takiego portfela w momencie głębokiej dekoniunktury w gospodarce i na giełdzie oraz załamania nastrojów inwestorów.
Całość opierałaby się więc o:
- selekcję większej ilości (20-30) dobrej
jakości spółek opartą o listę pożądanych wskaźników
fundamentalnych; każda jest tak samo ważna w portfelu (np. po
1000zł),
- kontrariańskie podejście do całego rynku,
sentymentu inwestycyjnego i sytuacji makroekonomicznej,
- strategia kup i trzymaj głucha na bieżący
szum informacyjny, dopuszczająca rotację niewielkiej ilości
składników portfela (np. 10%) po przeglądzie kwartalnych,
półrocznych lub rocznych wyników spółek (im rzadziej, tym mniej
kosztów i mniej uwagi oraz czasu spędzonych na badanie rynku),
- jedno i tylko jedno miejsce w portfelu dla
spekulacyjnej spółki, która nie musiałaby spełniać kryteriów
jakości, ale dawałaby teoretyczne szanse na wysokie zyski („los
na loterii”); spółka spekulacyjna jest o połowę mniej ważna na
starcie niż każda z jakościowych spółek (max. 500zł)
Zestawmy to podejście z tym, co robiłem od 2008
roku. Rachunek maklerski został zdominowany przez małą liczbę
przypadkowych spółek. Zadziałała selekcja negatywna, ponieważ ja
angażowałem się w próby odrobienia strat na tracących
inwestycjach – dobre inwestycje były szybko sprzedawane, a ja nie
poszukiwałem nowych, bo moja uwaga i oszczędności były w tych
tracących. Wskaźniki spółek nie były monitorowane ani w momencie
zakupu, ani przez cały okres inwestycji, ani przy sprzedaży. Mimo
że cała aktywność nie dezorganizowała mojego życia codziennego,
pracy czy finansów osobistych, była to łagodna forma nieświadomego
hazardu, gra losowa w przebraniu „samodzielnego inwestowania na
giełdzie”.
Po piąte – opłaty związane z inwestowaniem w ryzykowne aktywa, które zawsze obciążają konto inwestora, mogą nie być kluczowym elementem. Cała aktywność na giełdzie kosztowała mnie ok. 700zł w prowizjach, ale gdybym dodał te pieniądze do poniesionej straty netto (ok. 6,600zł), wciąż byłbym na głębokim minusie (ok. 6000zł). Po dodaniu podatku Belki z pierwszych lat inwestowania (ok. 500zł), strata to wciąż 5,500zł. Nawet gdybym nie zaliczył wpadki z obligacjami korporacyjnymi Gant, która kosztowała mnie nominalnie jakieś 4800zł, wynik od 2008r. wciąż byłby negatywny.
Tak czy inaczej, warto rozróżnić wpływ kosztów inwestowania (np. prowizji biur maklerskich) na ostateczny wynik od wpływu nietrafionych decyzji inwestycyjnych. W moim przypadku rola tego drugiego czynnika była bez porównania większa.
Uważam też, że nie powinno się podejmować decyzji o rozpoczęciu bezpośredniego inwestowania na giełdzie tylko dlatego, że koszty są niższe niż w funduszach inwestycyjnych pobierających 3-4% aktywów rocznie w opłacie za zarządzanie. To prawda, ale to nie przekłada się automatycznie na wyższe stopy zwrotu z bezpośrednich inwestycji giełdowych. W moim wypadku było dokładnie odwrotnie – od 2008r. traciłem na tańszym samodzielnym handlowaniu papierami wartościowymi, a w drogich funduszach inwestycyjnych osiągnąłem zyski. Dlaczego? Ponieważ fundusze byłby dla takiego inwestora jak ja bardziej praktycznym narzędziem – zapewniały szeroką dywersyfikację, ciągłość funkcjonowania, mocną korelację z głównymi indeksami oraz dostęp do różnych klas aktywów, w tym nieobarczonych dużą zmiennością.
Nie chcę przez to powiedzieć, że fundusze inwestycyjne są bezwzględnie lepsze niż bezpośrednie inwestycje na giełdzie. Ale w moim przypadku (czyli niedoświadczonego, emocjonalnego inwestora bez warsztatu analitycznego i procesu inwestycyjnego z prawdziwego zdarzenia, którego życie codzienne i praca nie są związane z rynkami finansowymi) sprawdziły się lepiej, mimo że stałe opłaty za zarządzanie dla TFI generowały wyższe koszty niż prowizje na rachunku maklerskim.
Czy jeszcze kiedyś zainwestuję w akcje lub obligacje korporacyjne pojedynczych spółek?
Po traumie z obligacjami korporacyjnymi firmy Gant oraz nietrafionymi zakupami akcji takich spółek jak Polnord, Sfinks, Euromark czy Barlinek jestem bardzo wstrzemięźliwy wobec swojej aktywności na giełdzie. Rozumiem, że aktywna selekcja spółek bez odpowiedniego warsztatu analitycznego, zasad zarządzania kapitałem i prowadzenia inwestycji może szybko doprowadzić do tego, że w portfelu dominuje przypadek oraz błędy behawioralne wynikające np. z niechęci do strat czy księgowości mentalnej. W ochłodzeniu gorącej głowy pomogła mi również lektura książek i badań z zakresu m.in. ekonomii behawioralnej, np. „Pułapki myślenia” Daniela Kahnemana (wkrótce recenzja). Muszę powiedzieć, że znałem (biernie) część tych teorii dużo wcześniej, ale dopiero po przemyśleniu ich w odniesieniu do własnych transakcji z przeszłości, dotarł do mnie ich przekaz.
Jestem również sceptyczny wobec zdolności przeciętnego Kowalskiego do wygrywania z inwestorami profesjonalnymi i instytucjonalnymi w aktywnym handlu, szczególnie na bardzo krótkich odcinkach. Wiem, że rynek nie jest idealnie efektywny, ale nie mam narzędzi, żeby konsekwentnie wykorzystywać jego bieżące nieefektywności na poziomie pojedynczych spółek. Z tego powodu fundusze (parasolowe, ETF oraz indeksowe) to dla mnie domyślne narzędzie do lokowania oszczędności w ryzykowne aktywa. Lubię wszystko, co pozwala mi oszczędzać na kosztach ich utrzymania, np. optymalizację podatkową przez parasole, IKE i IKZE czy obniżone opłaty za zarządzanie (np. na IKE i IKZE w ING TFI, funduszach indeksowych oraz ETF).
Za najważniejszy czynnik determinujący przyszłe wyniki uważam alokację między klasy aktywów – w przeciwieństwie do przemijających spółek, klasy aktywów są trwałe i do pewnego stopnia przewidywalne. Łatwiej je również dostosować niż akcje czy obligacje pojedynczych spółek do naszej osobistej tolerancji na zmienność oraz osadzonych w czasie celów, możliwości i potrzeb finansowych. Samodzielne inwestowanie na giełdzie zbyt często prowadzi do bagatelizowania tych podstawowych aspektów alokowania oszczędności, eksponuje za to nieustającą pogoń za maksymalnymi zyskami, chwilowymi okazjami, itp. Nie interesuje mnie udział w tej grze.
Z drugiej strony nie mam uprzedzeń w stosunku do akcji czy obligacji korporacyjnych jako takich i nie boję się lokować na giełdzie swoich oszczędności. Moje doświadczenia od 2008r. podpowiadają mi jednak, że:
- nie powinienem utrzymywać w papierach wartościowych pojedynczych spółek (łącznie) kwot istotnych z punktu widzenia całości finansów osobistych (max. 5-10% płynnych oszczędności),
- nie powinienem żyć handlowaniem aktywami
finansowymi na co dzień,
- z moją obecną wiedzą potrzebuję w miarę
szerokiej dywersyfikacji (ok. 20-30 spółek),
- potrzebuję jasnych kryteriów doboru i
przeglądu jakościowych, perspektywicznych spółek oraz jasnych
zasad ich ewentualnej rotacji, żeby minimalizować emocje i błędy
poznawcze,
- jestem zdolny (psychologicznie i finansowo) do
podejmowania ryzyka na długi okres w trudnych momentach dla rynku
czy gospodarki, więc mogę dodatkowo korzystać na niskich cenach w
okresach dekoniunktury i negatywnego sentymentu inwestycyjnego
Tutaj wszystkie artykuły o funduszach inwestycyjnych, funduszach notowanych na giełdzie i ryzyku inwestycyjnym.
Zapraszam do zapisywania się na bezpłatny, e-mailowy tygodnik Moja Przyszła Emerytura – co niedzielę podsumowanie tygodnia, zapowiedzi oraz coś ekstra.
świetny artykuł i tak dużo nie straciłeś jak na początek szykując się na duże spadki do zakupu to dobra strategia ale w hossie rzadko wystepują
OdpowiedzUsuńWitam
OdpowiedzUsuńBardzo dobry artykuł ,gratuluję.
nauka,trening,doświadczenie i czas ta reguła dotyczy wszystkiego i wszystkich na świecie,ale jak kazdy młody człowiek chcemy szybko ,już ,.........albo wierzymy ,że mamy grala i tylko my jesteśmy wybrani ,najlepsi .
Dzięki za komentarz. Nadmierna pewność siebie ("ja nie potrafię?") i przekonanie o szczęściu to na pewno ważna przyczyna tego, że bez wiedzy i narzędzi podejmowałem decyzje dotyczące inwestowania. Jak się okazuje - przypadek oraz mechanizmy psychologiczne, którym ulegamy, szybko weryfikują pierwotny optymizm. Pozdrawiam, proszę wracać!
UsuńA ja około 7 procent straciłam średnio, od 2006 r., na czterech funduszach inwestycyjnych. Jeden z nich jest na plus, trzy pozostałe na minus. I żadnego z tych "na minus" nie potrafię się pozbyć, bo wciąż czekam aż odrobią straty. Logika podpowiada, żeby przenieść pieniądze do innych, w ramach "parasola", ale nie wiedzieć czemu czekam i się łudzę.
OdpowiedzUsuńMisia
Dzięki za komentarz - moim zdaniem to nie jakaś tajemnicza logika ma podpowiadać, co zrobić z jednostkami, gdy fundusze tracą. Należy zbadać, jakie są perspektywy rynków (klas aktywów), które reprezentują tracące fundusze i czy nadzieja na odrobienie strat jest realistyczna w krótkim i dłuższym terminie. Również tutaj potrzebny jest jakiś warsztat analityczny i zrozumienie narzędzia jakim są fundusze (np. wpływu opłat na wyniki).
UsuńW każdym razie dziękuję za komentarz, ponieważ pokazuje, że w funduszach też można w długim okresie tracić i nie jest narzędzie idealne nawet dla osób bez doświadczenia.
Pozdrawiam, proszę wracać!
Wielki szacun dla Ciebie. Mało kto potrafiłby zrobić taki rachunek sumienia. Wydaje mi się, że po takiej dogłębnej analizie, po takim ubiczowaniu i wyciągnięciu wniosków a także odkryciu przyczyn takiego stanu rzeczy już jest tylko mały kroczek do ułożeniu rozsądnej strategii i pozostanie na giełdzie. Ja z kolei nie mam "szczęścia" do funduszy, po wielu próbach jestem na zero być może na lekkim minusie. Na giełdzie za to pomimo kilku wpadek(co jest chyba nieuniknione) jestem na plusie. Ale mam inne problemy, które muszę rozwiązać. Nie wiem czy umiałbym tak dogłębnie ocenić własne poczynania, a taka analiza pozwoliłaby popracować nad moimi błędami i być jeszcze efektywniejszym na giełdzie.
OdpowiedzUsuńWracając do Ciebie wydaje mi się, że masz potencjał do giełdy(analityczność) tylko musisz trochę ochłonąć ułożyć strategię i powoli wrócić.
Pozdrawiam
Kazek
Dzięki za pozytywny komentarz. Na pewno nie dążę do tego, żeby giełda angażowała moją uwagę i czas na co dzień. Nigdy tak zresztą nie było. Moje bieżące dochody pochodziły i pochodzą z innych źródeł. Potrzebuję prostej strategii dla długoterminowego inwestora w stylu "kupuj i trzymaj", dzięki której mógłbym w konsekwentny sposób stworzyć sobie coś na kształt własnego, małego, biernego funduszu inwestycyjnego - nie interesuje mnie regularne handlowanie, podejmowanie dużej ilości decyzji praktycznie każdego dnia. Do tego na pewno nie nadają się spółki, do których mnie ciągnęło, czyli problematyczne, zadłużone, nierentowne, bez zdrowego modelu biznesowego itp. Robiłem coś, co było zaprzeczeniem moich prawdziwych wartości i celów - od tego należałoby zaczać tworzenie czegoś nowego.
UsuńPozdrawiam, proszę wracać!
Śledzę Twój blog, wnoszący dużo do aktualnej sytuacji jeśli chodzi o system emerytalny w Polsce. Moja rada stwórz sobie tzw. fundusz absolutnej stopy zwrotu gdzie 60% będą lokaty, 30% obligacje skarbowe/korporacyjne 10% akcje/fundusze akcji. Łap okazje na giełdzie i uciekaj z nietrafionych inwestycji w akcje z małą stratą. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz. Ok. 10% to właściwe proporcje dla akcji spółek giełdowych w stosunku do wszystkich oszczędności, jakie posiadam. Pod względem alokacji między klasy aktywów nigdy nie popełniłem kosztownych błędów, np. angażując całe pieniądze na giełdzie czy co chwilę majstrując przy alokacji w odpowiedzi na wiadomości rynkowe i polityczne. Dużo trudniejsza jest dla mnie część dotycząca selekcji spółek. Zasada o łapaniu okazji i uciekaniu z nietrafionych inwestycji wygląda super rozsądnie. Musiałbym jednak precyzyjniej zdefiniować dla siebie, co to jest okazja, żeby nie zostawiać zbyt dużego pola przypadkowi i instynktom. Druga rzecz to kwestia uciekania z nietrafionych inwestycji - wydaje mi się, że w moim przypadku kluczem powinna być nie tyle większość straty, bo to oznaczałoby, ze muszę na codzień monitorować notowania (a tego nie chcę), tylko kwartalny, półroczny albo roczny przegląd wszystkich składników rachunku. To jest jeszcze do rozważenia - chodzi o to, żeby dążyć do niskich kosztów transakcyjnych, jasnych definicji takich słów jak "okazja" albo "dobra spółka" i spędzania minimalnej ilości czasuna śledzeniu bieżących informacji, itp.
UsuńPozdrawiam, proszę wracać!
Niestety giełdę trzeba monitorować cały czas jeśli masz ulokowane pieniądze w akcje. Posiadasz IKE/IKZE w ING tam są fundusze dewidendowe globalne z dobrą stopą zwrotu i niskim kosztem za obsługę tu można sobie pozwolić aby nie kontrolować na co dzień.
UsuńOd pewnego czasu śledzę Pana trud i bardzo dziękuję za cenne informacje, z których korzystam.
OdpowiedzUsuńNie ulega wątpliwości, że często się mylimy, ponosimy porażki, które kosztują. O ile dobrze rozumię, od 2006 roku, Pana strata wynosi około 6 tys. w tym całym okresie, czyli rocznie wychodzi około 1%? Może to nie jest aż tak żle? Chciałbym tylko przypomnieć, że jedną z podstawowych reguł, jest obcinanie strat. Jak również to, że w jednej transakcji nie możemy stracić wiecej niż np. 2% kapitału. Nie pozostawia to zbyt dużego pola manewru. Nie ma wyboru, jeśli transakcja jest stratna, trzeba ciąć bez żadnych sentymentów, według wcześniej ustalonego planu. Osobiście, to nie mam z tym problemu, ale właśnie w ostatnich paru dniach, gdy ceny złota gwałtownie spadają, poniosłem dość duże straty, może nawet do 10%, ale to mnie nauczyło, na własnej skórze, czegoś bardzo ważnego. Jestem przekonany, że fundusze inwestycyjne są bardzo wartościowym środkiem inwestowania, ale tylko na rynku pięniężnym i obligacyjnym. Nie ma tu mowy o gwałtownych spadkach i niemożliwości szybkiego wycofania się z inwestycji, tak jak to może się stać na rynku akcyjnym, surowcowym, badż metali szlachetnych. Drogo mnie kosztowała ta lekcja, ale czuję się dobrze, pewniej i doskonale zrozumiałem, że fundusze inwestycyjne tylko na rynkach spokojnych, a akcje, ETF i tym podobne tylko gdy mogę się bardzo szybko wycofać.
Bardzo Pana pozdrawiam,
Dziękuję za pozytywny komentarz. 6,600zł to całkowita strata od 2008 roku na wszystkich transakcjach na rachunkach maklerskich, czyli samodzielnym inwestowaniu na giełdzie w akcje, obligacje i fundusze ETF.
UsuńRównocześnie od 2006 roku, z przerwami, lokowałem oszczędności w fundusze inwestycyjne - nominalny zysk do teraz na tych operacjach jest wyższy niż straty na rachunku maklerskim. W tym artykule przyglądam się jednak tylko przepływom pieniędzy i swojemu zachowaniu na rachunkach maklerskich.
Najciekawsze jest to, że znałem regułę o ucinaniu strat - po prostu jej nie zastosowałem w stosunku do swoich decyzji, mimo że znacznie więcej niż 2% kapitału "giełdowego" było zagrożone. Miał na to wpływ splot wielu czynników, m.in. brak wiedzy i rola psychologii.
Poza tym mam z zasadą mówiącą o błyskawicznym ucinaniu strat spory problem - wydaje mi się, że jest ona raczej z repertuaru traderów, a nie inwestorów z długim horyzontem inwestycyjnym, którzy nie chcą podejmować decyzji codziennie, co tydzień czy co miesiąc. Bardziej interesuje mnie cykl gospodarczy czy cykl rozwoju firmy niż cykl wiadomości medialnych, które w głównym stopniu wpływają na zmiany wyceny w krótkim terminie. Właśnie do takiej charakterystyki chciałbym dobrać metody działania.
Ucinanie strat - jak najbardziej, ale wynikające np. z kwartalnego czy półrocznego przeglądu spółek na rachunku opartego o jasne kryteria, głównie z raportów okresowych. Dzięki temu takie decyzje absorbowałyby mnie raz na trzy miesiące, raz na pół roku czy raz na rok, a nie na bieżąco.
Z tego powodu fundusze inwestycyjne są dla mnie bardzo praktyczne - przywykłem do wahań dziennych na funduszach akcyjnych, surowcowych czy zagranicznych rzędu 4-5% i więcej. Nie stanowią one dla mnie same w sobie podstawy do pozbywania się jednostek czy konwersji - interesują mnie długofalowe perspektywy. Na cyklicznych rynkach fundusze są wtedy dobrym narzędziem, ponieważ zapewniają kontynuację nawet po głębokim kryzysie (czego nie zapewniają pojedyncze spółki).
W takim razie jak chciałbym zabezpieczyć kapitał przed stratami? Szeroką dywersyfikacją (20-30 wyselekcjonowanych, jakościowych spółek). "Ucinaniem strat" na regularnych przeglądach (np. co 3, 6, 12 miesięcy). Małą aktywnością i niskimi kosztami transakcyjnymi. Rozpoczynaniem tego typu długofalowej inwestycji, gdy panuje negatywny sentyment inwestycyjny, dekoniunktura, powszechne przekonanie o kryzysie (jak w 2008-9 czy 2012, kiedy ochoczo kupowałem akcje, tyle że zarabiające szybko sprzedawałem, a tracące trzymałem w nieskończoność, a na dodatek nie stosowałem żadnej metody przy selekcji, po prostu przypadek.
Pozdrawiam, proszę wracać!
Jestem jak najbardziej długoterminowym inwestorem, stąd moje szybkie obcinanie strat. Dbam o kapitał, jak płetwonurek o tlen. Wolę zarobić mało, ale systematycznie, niż stracić raz, ale dużo. Koncentruję się na ochronie kapitału, co całkiem dobrze już mi wychodzi a zyski przyjdą same, póżniej. Obawiam, sie że minął już bezpowrotnie czas, kiedy można było inwestować na giełdzie długoterminowo w 1, 10 czy nawet 20 akcji. Nieprzewidywalne wydarzenie może przewrócić cały długoterminowy plan w przeciągu paru sesji. Jeśli szukamy spokojnych inwestycji, monitorowania co 3-6 miesięcy, pozostają do wyboru fundusze pieniężne lub obligacyjne. Giełda wymaga ciężkiej, codziennej pracy, ...aby przetrwać. Pozwole sobie zacytować z Zawód Inwestor Giełdowy -A. Elder:
OdpowiedzUsuń'...Zdarza się mnóstwo głupich owiec, czekających na ostrzyżenie lub zarżniecie. Można sobie z nimi łatwo poradzić, ale jeżeli chcesz zdobyć kawałek ich mięsa,
musisz pokonać kilku bardzo groźnych konkurentów. Są to zręczni zawodowcy; amerykańscy rewolwerowcy, angielscy i niemieccy rycerze, japońscy samuraje i inni wojownicy
– wszyscy gonią za tą samą nieszczęśliwą owcą. Gra na gieldzie to znaczy walczyc z tlumem nieprzyjaznych osób, a za przywilej przystapienia do walki i opuszczenia pola
bitwy trzeba płacic. Niezaleznie od tego, czy wyjdziesz martwy, ranny czy tez żywy.'
Pozdrawiam,
Interesująca wizualizacja tego, co się dzieje na rynkach. Być może nie jest to w ogóle miejsce dla mnie?
UsuńPozdrawiam, proszę wracać!
bardzo ciekawy artykuł
OdpowiedzUsuńNie mam pojęcia, jak liczysz średnioroczną stopę zwrotu. Jeżeli w pierwszym przykładzie zainwestowałeś ok. 80 000 zł, a po 6 latach odzyskałeś ok. 74 000 zł, to średnioroczna stopa zwrotu wyniosła ok. -1,4% (pierwiastek 6 stopnia z 74 000 / 80 000).
OdpowiedzUsuńWitam - obliczam średnioroczną stopę zwrotu za pomocą funkcji XIRR, która uwzględnia rozłożenie przepływów pieniężnych w czasie. Przecież nie zainwestowałem całej kwoty w 2008 i nie zakończyłem całej inwestycji w 2014. XIRR moim zdaniem lepiej odzwierciedla dynamikę stopy zwrotu dla wieloletnich, niejednorazowych inwestycji.
UsuńAle to prawda, że jest to tylko jedno spojrzenie na wyniki. Za większość straty odpowiada jedna inwestycja - obligacje korporacyjne Gant zakupione w połowie 2012, które są na dzień dzisiejszy nic nie warte i mocno zaniżają średnioroczną stopę zwrotu XIRR.
Pozdrawiam, proszę wracać!
Bardzo fajny wpis i do tego szczery do bólu. Nie każdego byłoby stać na taką publiczną spowiedź.
OdpowiedzUsuńJa zacząłem oszczędzać w IKZE w zeszłym roku (mam 41 lat więc najwyższa pora). W tym roku mam zamiar otworzyć też rachunek IKE i będę co roku wpłacał cały limit na oba rachunki. Jako, że do emerytury mam jeszcze 25 lat to powinna się z tego uzbierać suma pozwalająca na godne życie. Mam całkiem niezłe pojęcie o ekonomii i właśnie w związku z tym postanowiłem wszystkie środki z IKE i IKZE przeznaczać na kupno ETFów. Póki co niestety ich wybór na GPW jest bardzo ograniczony - ale na pewno z czasem się powiększy. Uważam, że przy moim horyzoncie czasowym jest to średnio ryzykowna forma oszczędzania, a poza tym tania. Mam zamiar działać na zasadzie kup i zapomnij z rebalancingiem między poszczególnymi funduszami dokonywanym poprzez środki z nowych wpłat. Nadzieję, że jestem w stanie pobić rynek uważam za mrzonki. Nie mam ani czasu ani wystarczających informacji aby bawić się w timing czy też budowanie własnego portfela akcyjnego. Jeśli chodzi o dywersyfikację od ryzyka na akcjach to uważam, że zapewni mi ona własna nieruchomość oraz środki które będę odkładał poza IKE i IKZE (inwestowane w obligacje, fundusze rynku pieniężnego i lokaty, może z czasem kupno jakiegoś mieszkania na wynajem).
Pozdrawiam i czekam na kolejne wpisy.